wtorek, 21 czerwca 2011

"Thelma i Louise" R. Scott

Eliksirem jest wolność
Autorem artykułu jest Dorota Oyrzanowska

Campbellowskie spojrzenia na film "Thelma i Louise". Wolna interpretacja. Recenzja.
Thelma i Louise to dwie przyjaciółki, które ruszają w podróż swojego życia. Jak się później dowiadujemy – już w ostatnią.  Z początku miał to być wyjazd w góry, do domku znajomego Louise. Jednak podróż przybrała nieco inny charakter. Mamy tutaj do czynienia z wewnętrznym przeobrażeniem głównych bohaterek. Na początku o wszystkim decyduje Louise. Jest Mentorem, przekazuje Thelmie wezwanie do wyprawy. Thelma reprezentuje typ uległej żony. Jej życie w pełni podporządkowane jest mężowi. Jest to jednak wyuczone zachowanie. Louise jest kelnerką w przydrożnym barze. Jest kobietą niezależną. To ona zachowuje zimną krew, ale do czasu... Podczas wyprawy wychodzą z bohaterek skrywane głęboko potrzeby, kompleksy, zahamowania, głęboko skrywane dramaty. Z zagubionej, sztucznie udomowionej Thelmy, wychodzi kobieta agresywna, wamp, rewolwerowiec. Odrzuca dawne ja i staje się kobietą wolną. W ciężkich chwilach to właśnie ona pociesza Louise. Thelma, do niedawna „kura domowa”, kradnie, współżyje z młodym, atrakcyjnym mężczyzną. Natomiast Louise zaczyna się załamywać. Nie wie, co dalej robić, bije się z myślami, czy jechać dalej czy wrócić do mężczyzny, którego kocha. Nie może się poddać, bo trafi do więzienia. Obydwie tego nie chcą. Wolą ucieczkę od świata zniewolenia, zdominowanego przez mężczyzn. Chcą być naprawdę wolne. Na pewnym etapie podróży, zdają sobie sprawę z braku odwrotu. Ścigane są przez policję. Chcą dotrzeć do Meksyku. Niestety.... wybierają samobójstwo.<br /> Podczas wyprawy umacnia się przyjaźń Thelmy i Louise. Kobiety otwierają się przed sobą. Rozumieją się bez słów. Zrzucają maski wyuczonych zachowań - Thelma, kiedy przestaje być kurą domową i wampem, Louise, – kiedy zaczyna potrzebować drugiego człowieka, zaczyna ufać. W filmie świat mężczyzn przedstawiony jest w negatywnym świetle. Przede wszystkim – mąż Thelmy, traktujący ja jak przedmiot – coś, co zostało mu z góry narzucone. Podejrzenie o jego homoseksualizm, wydaje się być zupełnie na miejscu. Mężczyźni w dyskotekach, przedstawieni zostali jak zwierzęta. To samo tyczy się kierowców ciężarówek. Seks bez miłości. Jest jeszcze młody chłopak, który wyzwala seksualnie Thelmę. Potem kradnie im pieniądze i wydaje w ręce policji.. Jedynym pozytywnym męskim bohaterem jest policjant ścigający główne bohaterki. Jest ich opiekunem, odpowiednikiem ojca. Jedyny, który chce im pomóc. Natomiast partner Louise, to dosyć dziwna postać, kocha Louise jednocześnie będąc bezbarwną jednostką. Żaden z mężczyzn Louise nie zaspokaja jej potrzeb. Louise miała same niemiłe doświadczenia z mężczyznami. Thelma jest naiwna. Ufa mężczyznom. Szuka tego jedynego. Thelma szuka miłości romantycznej, której nie znajduje. Thelma i Louise to dwie kobiety odstające od otaczającej ich rzeczywistości. Ukrywane głęboko, tajemnice, pragnienia, pokazują im inna rzeczywistość. Czy to źle? Ilu jest takich, których stać na poddanie się drugiemu „ja”. Odrzucenia nawyków, przyzwyczajeń. Kogo stać na podróż do własnego wnętrza, do swojego jądra ciemności, a może jasności? I wreszcie, kogo stać na śmierć w imię wolności?...
---
Dorota Oyrzanowska
dorota_oyrzanowska@yahoo.com

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl</a>

"Vicky, Christina, Barcelona" W. Allen

O przewrotności naszego życia według Allena
Autorem artykułu jest Robert Monik

Nowa komedia Woody Allena „Vicky, Cristina, Barcelona”,to przykład tego, jak nasze życie może zostać skomplikowane w ciągu kilku chwil i co się może stać, gdy spotkamy na swojej drodze kogoś czarującego i romantycznego oraz kochającego życie. Czego często nam brakuje, bo nie umiemy cieszyć się życiem i prawdziwie kochać.
Przekonamy się o tym oglądając ten film, którego bohaterkami są tytułowe, dwie atrakcyjne i młode kobiety mieszkające w Stanach, które przyjechały do stolicy Hiszpanii spędzić wakacje. Pierwsza z nich Vicki (Rebecca Hall) jest pragmatyczką, twardo stąpająca po ziemi osobą, która ma poukładane plany na przyszłość, ponieważ zamierza wyjść za mąż i skończyć studia. Druga zaś Christina (Scarlett Johansson), to przeciwność swojej koleżanki, kobieta niepoukładana, spontaniczna, otwarta na nowe doświadczenia i szukająca przygód.

I kiedy obie kobiety poznają w restauracji przystojnego artystę, który maluje obrazy, Juana Antonio (Javier Bardem), ich życie zostaje wywrócone do góry nogami, a one dają się mu uwieść i odkrywają świat, który dotychczas był im obcy. Wszystko za sprawą jednej, wspólnej podróży do jego rodzinnej miejscowości Oviedo na którą on je namówił.
Z początku nieufna Vicki i traktująca na dystans nowego znajomego, zakochuje się w nim i nie wie co ma zrobić, ponieważ wkrótce wychodzi za mąż. Dla niej, to wielki szok i zupełnie nowe doświadczenie, bo dotychczas wiodła uporządkowane i spokojne życie. Natomiast Christina, jej przyjaciółka traktuje, to spotkanie jako kolejną przygodę w życiu i sposób na dobrą zabawę. Do czasu, gdy poznaje jego byłą żonę Marię Elenę, która ma wybuchowy temperament i histryczno-depresyjną osobowość, w tej roli Penelope Cruz.
Wówczas relację pomiędzy Christiną, a Juanem Antonio się komplikują, ponieważ Marię i Juana łączą wciąż bliskie i nieco ekscentryczne stosunki. Czego dowodem jest to, że ona zamieszkuje razem z nim, kocha się, robi mu awantury, grozi bronią i co chwila ma huśtawkę nastrojów. Wkrótce do zwariowanej dwójki przyłącza się Christina, która razem z nimi eksperymentuje w łóżku i uczy się robienia dobrych zdjęć; lekcji jej udziela sama Maria Elena.
W tym znakomicie zrealizowanym obrazie Woody Allen pokazuje nie tylko mistrzowską grę aktorów, w tym Penelope Cruz, która popisuje się przed nami swoimi zdolnościami aktorskimi: raz zamieniając się w namiętną kochankę, innym razem w obscesyjną żonę, która nie cofnie się przed niczym, by dopiąć swego. I co najważniejsze za każdym razem robi, to z wielki wdziękiem, czarem i klasą.
Przekonująco także gra Scarlett Johansson, która wiarygodnie wciela się w rolę frywolnej i seksownej kobiety. Patrząc na jej twarz, oczy można śmiało rzec, że bije od niej seksapil i namiętność. Kobietom zaś polecam grę przystojnego hiszpańskiego aktora Javier Barden, który jako uwodziciel, kochanek i artysta czaruje i pociąga. Jego artystyczna osobowość, hiszpański temperament i przystojny wygląd mówią same za siebie.
Równie przewrotna jest historia bohaterów, którzy znaleźli się w nowej dla siebie sytuacji i dali się ponieść chwili. W ten sposób ich życie się diametralnie zmieniło, a oni przeżyli coś niezapomnianego i porywającego. Reżyser filmu Woody Allen dał nam w taki sposób do zrozumienia, że nasze życie, to ciągła zagadka, że nigdy nie wiemy, co zdarzy się za chwilę, że jeden krok, nieprzemyślany może zmienić nasze życie. Robi to dowcipnie, ironicznie, oryginalnie i dosadnie, poprzez dialogi i grę aktorów. Dzięki temu nie możemy się nudzić oglądając ten film.
Innym walorem filmu „Vicky Christina Barcelona” jest to, że reżyser pokazał nam współczesne widzenie miłości, która przez wielu jest postrzegana jako ulotna, chwilowa i przemijająca, a przez innych jako coś wiecznego, wartościowego i pięknego. Stąd łatwo zrozumieć, że Allen pyta nas o istotę miłości, jej naturę i pokazuje nam jak ona często jest przez nas traktowana. Przy tym nie mówi, że jedna jest zła, a inna dobra, ponieważ odpowiedź jaka powinna być pozostaje nam samym.
Dodatkową atrakcją filmu są piękne krajobrazy, ujmujące zabytki sztuki, klimat hiszpański, które sprawiają, że możemy się poczuć przez chwilę, jakbyśmy sami zwiedzali Hiszpanię i podziwiali wszystko to, co ma nam do zaoferowania.
---

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

"Siedem" D. Fincher

Siedem Davida Finchera
Autorem artykułu jest Piotr Łeszyk

Siedem Davida Finchera - recenzja filmu
We współczesnym kinie, w którym coraz bardziej zaznacza się dominacja horrorów, komiksowych adaptacji czy komedii romantycznych, nieco na margines został zepchnięty bardzo lubiany przez wielu kinomanów gatunek filmowy, a mianowicie thriller, czy jak kto woli – dreszczowiec. Wytwórnie filmowe wydają się chętniej inwestować w zwalniające od myślenia produkcje, w których musimy zmierzyć się z rodziną zmutowanych kanibali zamieszkujących leśną chatkę lub wzgórza na amerykańskim pustkowiu, niż w te filmy, w których jesteśmy świadkami pojedynku niestrudzonych policjantów z seryjnym mordercą. Na szczęście gatunek thrillera o zabarwieniu kryminalnym nie odszedł całkowicie w zapomnienie i raz na jakiś czas na ekranach naszych kin i telewizorów goszczą produkcje potrafiące wywołać u widzów dreszczyk emocji. Przez ostatnich piętnaście lat pojawiło się kilka przyzwoitych pozycji, na które należy zwrócić baczniejszą uwagę. W 1999 roku mieliśmy całkiem udane Odkupienie  z ciekawą rolą Christophera Lamberta. Ten sam rok przyniósł rewelacyjnego Kolekcjonera kości ze świetną rolą Denzela Washingtona i równie dobrą Angeliną Jolie. Bezsenność (2002), chociaż dla niektórych okazała się lekiem na ową, przyniosła niesamowitą kreację Robina Williamsa, w jakże nietypowej dla niego roli seryjnego mordercy. Całkiem „świeżym” przedstawicielem gatunku jest Zodiac Davida Finchera z 2007 roku, który, chociaż mocno przydługi i zdaniem niektórych zbyt statyczny, również zdobył wielu fanów. I nie przeszkodził temu nawet fakt, że sprawa morderstw przedstawionych we filmie, w rzeczywistości nigdy nie została rozwiązana. Po drodze były jeszcze nienajgorsze Purpurowe rzeki  (2000) i nieco naciągany, ale klimatyczny i mroczny Złodziej życia  (2004). Dla mnie jednak, jak i dla wielu innych fanów gatunku, niedoścignionym ideałem w swej kategorii jest i długo będzie film z 1995 roku, wspomnianego już wcześniej Davida Finchera. Chodzi oczywiście o Siedem. Tak naprawdę fabuła filmu jest prosta. Oto dwóch policjantów (w tych rolach jak zwykle rewelacyjny Morgan Freeman i równie dobry Brad Pitt) prowadzi śledztwo w sprawie serii brutalnych morderstw. Ofiarami są ludzie, którzy, jak wynika ze wskazówek pozostawionych przez mordercę na miejscach zbrodni, popełnili jeden z siedmiu grzechów głównych. Fincher wprowadza nas w świat, w którym ciężko się dopatrzeć śladów optymizmu, gdzie ludzie pochłonięci własnymi sprawami, przestają zwracać uwagę na, nieco groteskowo w filmie wyolbrzymiony, upadek ideałów i moralny rozkład społeczeństwa. Wszechobecny deszcz, brud, kurz, półmrok składają się na niepowtarzalny klimat miejsc, przez które jesteśmy prowadzeni. Możemy niemal poczuć na dłoniach tłuszcz, którym wydają się być pokryte przedmioty, ściany i podłogi, a w nozdrzach zapach wilgoci i stęchlizny. Wszystko – od scenografii, przez zdjęcia, po muzykę oraz oczywiście reżyserię – składa się na niemal doskonałą całość. Duże znaczenie może mieć tu fakt, że Fincher przy swoich najlepszych produkcjach korzysta z pomocy tych samych ludzi, a zgrana, często ze sobą współpracująca ekipa, to już połowa sukcesu. Pozytywnie na odbiór filmu wpływa również to, że dwóch głównych bohaterów stanowi swoje całkowite przeciwieństwo. Somerset (Freeman) to doświadczony przez życie stary wyga u progu emerytury, przekonany, że świat jest na granicy upadku. Mills (Pitt) natomiast to nowy w wydziale zabójstw, młody detektyw patrzący na świat z optymizmem i zdeterminowany by odnieść sukces. Zderzenie tych dwóch odmiennych światopoglądów, wolnych jednak od czczego moralizmu, zdecydowanie przykuwa uwagę widza. Dwóch głównych bohaterów to niewątpliwy atut filmu, który jednak nie byłby kompletny, gdyby nie postać Johna Doe – mordercy. W jego rolę wcielił się, tworząc jedną z najbardziej przekonujących kreacji w swojej karierze, niesamowity Kevin Spacey. Choć obecny na ekranie jedynie kilka minut, nadał swej postaci charakter tak sugestywny, że niemal nie potępiamy jego czynów i akceptujemy motywację. Całości dopełniają sugestywne kreacje Gwyneth Paltrow, która jako żona postaci granej przez Brada Pitta, rozpaczliwie próbuje odnaleźć się w nowym mieście, Ronalda Lee Ermey’a, który jako komendant całkowicie ignorujący zdanie młodszych podkomendnych (patrz: Pitt), jest chyba najsympatyczniejszą postacią w tym mrocznym świecie, oraz zasługujący na uwagę epizod Lelanda Orsera, występującego jednocześnie w roli mordercy i ofiary. Gdy siedzimy już wciśnięci w fotel otrzymujemy na dokładkę doskonałą końcówkę, po której, choć myśleliśmy, że uda nam się dotrwać do końca rundy, następuje nokaut. Jako dreszczowiec wywołujący poczucie nieustannego realnego zagrożenia, z niepowtarzalną, pozbawioną wszelkich ciepłych barw, kolorystyką, duszną i mroczną atmosferą, którą niemal czujemy przez skórę, Siedem jeszcze długo pozostanie wzorem gatunku.
Autor: P.

---
   Tekst pochodzi ze strony www.akademiec.pl. Sprawdź nas!

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

"Młode wino" T. Barina

Młode wino
Autorem artykułu jest Piotr Łeszyk

Okiem filozofa. Młode wino - recenzja filmu
Film obejrzałem w kinie Muza. A już miałem na niego nie pójść! Wróciłem akurat ze spotkania ze słoweńskim profesorem-marksistą (i czołowym przedstawicielem psychoanalizy Jacquesa Lacan'a), Slavojem Żiżkiem (który wizytował poznański WNS) i „nową” książkę Żiżka (z autografem!) Kruchy absolut zaplanowałem sobie na wieczór, ale... „koniec-końców”, postanowiłem zaryzykować – choć poza tytułem filmu na który się wybierałem (a i to pamiętałem „przez mgłę”), niczego więcej na jego temat nie wiedziałem. Mało tego (o, święta Ignorancjo!), kiedy (tuż przed Kasą) rozczytałem plakat oferujący kinomanom film w reżyserii Dariusza Jabłońskiego (na podstawie powieści Andrzeja Stasiuka pt.: Opowieści galicyjskie) Wino truskawkowe, zwątpiłem, czy to aby na to wino miałem pójść? (Młode, czy Truskawkowe?) Na całe szczęście prędki rachunek – prymitywna wyliczanka – wskazała na Młode wino. Ten pełen humoru film (w reżyserii Tomasa Bariny), opowiada historię młodego prażanina Honzy Adamka, któremu zupełnie nie wiedzie się w dorosłym życiu – oglądamy go pod zmyślonym nazwiskiem handlującego nie swoim mieszkaniem (a nie jest to jego pierwsza fikcyjna sprzedaż!). Honziemu towarzyszy kumpel – doszczętny życiowy łamaga, którego największym problemem jest, że wciąż nie przygruchał sobie żadnej kobiety i nieustannie coś niszczy. Honza jest, co prawda, cwaniaczkiem, ale od kumpla różni go niewątpliwa bystrość i inteligencja, a przy tym jest bez wątpienia przystojny, o czym jego kompan dobrze wie i co stara wyzyskać, aby spiknąć się z którąś z piękności (co łatwe, niestety, nie jest). Niestety z czasem to nawet i policja łapie się w lewych geszeftach naszej parki. Ścigani przez dwóch panów w średnim wieku, postanawiają przypomnieć się właścicielowi sporej winiarni na prowincji (dziadkowi Honzy), „staremu” Adamkowi. Z chwilą, kiedy trafiają do małej miejscowości (gdzie nałogowo pije się wino), ich życie – sączycieli cienkich piwek – zaczyna płynąć inaczej – porządek dnia znaczą inne współrzędne niż dotychczas, a i ich nerwowość, na którą w „wielkiej” Pradze był deficyt, tu zaczyna zawadzać (chłopaki sprawiają wrażenie kompletnie nie przystosowanych do życia). Ale i oni zaczynają się ucierać – w czym najtrudniej chyba pójdzie kumplowi Adamka, który zwyobraca żonę jednego winiarza i narazi sie jej mężowi (z Honzą będzie nie lepiej, ale na pewno mniej spektakularnie – pozna on piękną Klarkę „zaklepaną” już, niestety, przez niejakiego Kaję, ale ten chwacki mięśniak zdradzi ją ostatecznie ze smukłą szatynką i Klarka „zobaczy”, że oprócz gołosłowia, Honzie autentycznie na niej zależy). I w tym, uważam, tkwi największy urok filmu – w pokazaniu stopniowej przemiany głównych bohaterów z wielkomiejskich szyderców w ludzi uprzejmych i pokornych – co jest najefektowniej pokazane na przykładzie Honzy właśnie, któremu spędzone u dziadka dzieciństwo, coraz częściej się odpomina, i który ostatecznie (po odbyciu zasłużonej kary więzienia pod koniec filmu) wróci do dziadka „na dobre” i odnajdzie się jako jego spadkobierca. To, co w tym filmie najwartościowsze, to, prócz gry aktorów i zdjęć krajobrazów, muzyka – spodobała mi się bardzo! Dużo szacunku dla Czechów, że potrafili tak uroczo pokazać ojczyznę. Film ma u mnie notę najwyższą, bo dotknął mojego miękkiego podbrzusza. Możecie mi wierzyć, albo nie, ale jako młody szczyl, miałem kilkukrotną okazję – z kuzynami W. - odwiedzin ich babci w pięknej, malowniczej miejscowości pt. Wola Filipowska (okolice Tęczynka); miejscowości niezwykle zielonej, gdzie jeździłem na koniu bez siodła – przy czym nikt mi nigdy nie ględził, że „tak nie wolno” (w istocie, jeździłem i spadałem z konia nie wolno, ale szybko!), ślizgałem się „z góry na dół” w gaciach po stogach siana – co przy myciu się w ciepłej wodzie (czerpanej ze studni, a grzanej w sporych garach dla każdego z nas osobno) szczypało w łydki jak jasna cholera! Pamiętam, że jadłem tam dużo pierogów gęsto okraszanych smażoną słoniną – przy czym nikt mi nigdy nie wypomniał, że mogę ich zjeść „tyle tylko”, a nie więcej (pani G. W. robiła ich bowiem zawsze „na zapas”), piłem dużo maślanki i lemoniady, a „Pieczone” na świeżym powietrzu – czyli poszatkowane ziemniaki, por, marchew i dużo kiełbasy w żeliwnym garnku smażone w ognisku, była uroczystością podobną współczesnemu grillowaniu. Alkohol? A i owszem! (bo są na tym świecie rzeczy, których biez wodki  nie razbieriosz!). Pamiętam jeszcze, że chłopaki z sąsiedztwa, zapraszali nas zawsze na „kopanie w piłkę” – szło się wtedy kilometr rowami przy szosie (ale kto tam kiedy uświadczył auta?!) na zieloną leśną polanę... Ale niechby no który spróbował z tamtymi chłopakami wygrać! (biegiem sprinterskim trzeba się było wtedy ratować – jeśli komu, rzecz jasna, starczyło jeszcze sił w kulasach). A! No i pamiętam też małą drewnianą chatkę („dziuplę” M. - jeszcze wtedy kawalera, najmłodszego syna pani G.W.), która była dla mnie – fetyszysty – miejscem śnienia na jawie. Malowana w pstrokate kolory – z przewagą czerwieni – i motywami ze Smerfów, stała między drzewami wiśni na przyganku. Chatka wyściełana była od środka wycinanymi z gazet fotosami i plakatami nagich kobiet mocowanymi do ściany pinezkami i każdy z nas – a ja w szczególności – chciał tam wejść i pooglądać ładne panie, czego długo nie mogliśmy zrobić... Ale pamiętam dzień, kiedy wyświetliło mi się, że jestem w tej miejscowości, chyba już po raz ostatni – było to jakieś 11 albo 12 lat temu – wchodziłem tedy do spichlerzy, stajni i drewutni, chodziłem po przydomowych piwnicach etc. i, jak ten fatalny Henio, wdychałem zapachy – byle niczego nie prześlepić – pakowałem w plecak jak najwięcej rzeczy Stamtąd: szklane, zielone kulki z Huty Szkła, krzemienie, płyty analogowe, taśmy magnetofonowe... bo tak tam było ładnie, że zdawało mi się, że jak dużo Stamtąd nabiorę, to tyle więcej Woli Filipowskiej będę mieć w swoim domu – tego spokoju życia i ostrości widzenia Tamtych ludzi... I wszystko to stanęło mi przed oczami, gdy oglądałem Młode wino i słuchałem muzyki – zwłaszcza tej najpiękniejszej, gdy Honza i Klarka tną kiście winogron.
Autor: Piotr K.
---
   http://www.akademiec.pl/pl.html" target="_blank">Tekst pochodzi ze strony www.akademiec.pl. Sprawdź nas!

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl</a>

"Dom zły" W. Smarzowski

Dom zły - recenzja
Autorem artykułu jest Ignique


<p><img alt="Dom zły - recenzja" src="http://film-blog.pl/wp-content/uploads/2010/07/7296558.3-211x300.jpg" style="float: left; margin: 10px;" height="300"
Polska Rzeczpospolia Ludowa, przełom lat 70. i 80. Edward Środoń jest oskarżony o morderstwo małżeństwa Dziabasów. Zostaje przywieziony na miejsce zbrodni przez milicję, celem zrobienia wizji lokalnej. Oskarżony opowiada swoją historię.
Edwardowi Środoniowi nie poszczęściło się w życiu. Miał dobrą pracę w PGRze, żonę, stabilizację. Żona zmarła nagle na wylew, Środoń się rozpił, stracił pracę. Postanawia zacząć nowe życie. Dostaje stanowisko w PGRze w innej miejscowości, pakuje swoje rzeczy (nie ma tego dużo) i rusza w drogę. Tuż przed dotarciem do celu, autobus się psuje, Środoń postanawia ruszyć na piechotę. Zastaje go noc i ulewa, dobija się do pierwszej lepszej chałupy - zostaje ugoszczony przez małżeństwo Dziabasów. Rozkręca się impreza - nocny gość i pan domu staropolskim obyczajem rozpijają flaszkę za flaszką. W pijanym widzie oboje wymyślają świetny interes - pędzenie bimbru i sprzedaż pobliskiej jednostce sowieckiej armii. Dziabas potrzebuje pieniędzy na poloneza dla syna - liczy, że w ten sposób zatrzyma go na gospodarce, Środoń chciałby się dobrze urządzić w nowym życiu. Dogadani co do wspólnych działań, rozchodzą się do łóżek. Środoń kładzie się spać, od tej pory nic już nie jest tak jak powinno...
Akcja filmu dzieje się na początku lat 80., w czasie prowadzenia śledztwa, czasami wraca o 4 lata do feralnej nocy, kiedy wydarzyła się tragedia. W czasie śledztwa widzimy głównie wewnętrzne rozgrywki milicjantów, i miejscowych notabli którzy mniej interesują się śledztwem, a bardziej ratowaniem własnej skóry - każdy ma za uszami jakąś aferę lub co najmniej aferkę. Jedna z milicjantek jest w ciąży, nie do końca wiadomo z kim, milicjantowi grozi wyrzucenie za obrazę Związku Radzieckiego, w tle przewijają się malwersacje finansowe, bardzo możliwe, że powiązane z nimi jest także pewne morderstwo.
Kiedy akcja się cofa w czasie, także nic do końca nie jest jasne, sytuacja zmienia się bardzo szybko, ktoś kto był miły, za chwilę może wbić nóż w plecy. Atmosfera filmu jest taka jak pewnie większości Polaków kojarzy się początek lat 80., czas stanu wojennego - szaro, buro, biednie. Dookoła leje się wódka, nikt nie ma nadziei na to, że cokolwiek zmieni się na lepsze. Nędza i smród buchają z ekranu prosto w nozdrza, czasami ma się ochotę zwymiotować. Można ten film lubić lub nie, na pewno wywołuje emocje. Reżyser filmu - Wojciech Smarzowski - ma na swoim koncie bardzo udany film Wesele (z praktycznie tą samą obsadą nawiasem mówiąc). Na życie musi jednak zarabiać kręcąc kolejne odcinki serialu ‘Na wspólnej'. Jak przyznał w jednym z wywiadów robi to tylko po to, żeby mieć z czego żyć i żeby móc raz na kilka lat nakręcić jeden film fabularny. Mam nadzieję, że po sukcesie Wesela i Domu Złego, na następny film Smarzowskiego nie będziemy musieli tak długo czekać. Kapitalne kino dużego formatu!

---
Artykuł pochodzi ze strony <a href="http://film-blog.pl/" target="_blank">film-blog.pl</a> - recenzje najlepszych filmów w historii kina - sprawdź sam!</p></p>

Artykuł pochodzi z serwisu http://artelis.pl/">www.Artelis.pl</a>

poniedziałek, 20 czerwca 2011

"Chłopcy z ferajny" M. Scorseze

Autorem artykułu jest Ignique

"Goodfellas" (Chłopcy z ferajny) jest uważany za jeden z najlepszych filmów gangsterskich w historii kina. Z powodu świetnej fabuły i aktorów, często jest wymieniany w jednym rzędzie z takimi filmami jak "Ojciec Chrzestny" czy "Człowiek z blizną". Czy słusznie?
Kilkunastoletni Henry (świetna rola Raya Liotty) - pół-Irlandczyk, pół-Włoch, jest zauroczony lokalną mafią - stylem życia bossów, ich władzą, pieniędzmi. Nie widzi swojej przyszłości w szkole i pracy na etat - jak najszybciej wykorzystuje możliwość dołączenia do gangsterów. Zostaje przyjęty do organizacji razem z Tommym (Joe Pesci), ich mentorem zostaje Jimmy Convey (Robert DeNiro). Henry zyskuje sobie uznanie, kiedy po pierwszej wpadce, w sądzie zachowuje milczenie. Szybko pojawiają się duże pieniądze i łatwe życie, okupione bezwzględną lojalnością i koniecznością stosowania przemocy. Reguły postępowania w mafii są proste, kto się im nie podporządkuje - ginie. Zaczynają się lata 70. - epoka kokainy w USA, mafia powoli odchodzi od haraczy i napadów na ciężarówki z papierosami, zaczyna handel narkotytkami na wielką skalę. Tam gdzie można zarobić najwięcej, jest najczęściej również największe ryzyko. Starzy bossowie odchodzącą do lamusa, władzę przejmują młode wilki. Henry nie potrafi się powstrzymać, wpada w uzależnienie od narkotyków, jego życie rodzinne upada, po piętach depcze mu FBI. W końcu będzie musiał wybrać - lojalność wobec organizacji i więzienie czy wolność i łatka zdrajcy.
Film jest bardzo brutalny - widzimy jak bohater grany przez Joe Pesciego strzela do młodego chłopaka, bo zostaje podpuszczony przez Jimmiego. Potem Jimmy wyjaśnia, że tylko żartował... Widzimy gangsterów, jadących zakopać ciało, wjeżdżają jeszcze tylko do domu jednego z nich po łopatę - wtedy wychodzi matka (typowa włoska mamma) i robi jedzenie dla całej trójki, żeby czasem nie chodzili po nocach. Ktoś doliczył się, że w filmie 246 razy pada słowo ‘fuck‘ - bardzo możliwe:) Kawał dobrego kina gangsterskiego, wydaje się, że film jest bardziej autentyczny niż wielki Ojciec Chrzestny, mniej w nim patosu. Joe Pesci za rolę drugoplanową dostał Oscara, sam film przegrał niestety z Tańczącym z wilkami (swoją drogą Ojciec Chrzestny III również był nominowany w tamtym roku) - jest to do dzisiaj uważane za jeden z największych pomyłek Akademii Filmowej.

Artykuł pochodzi ze strony   - recenzje najlepszych filmów w historii kina - sprawdź sam!

Artykuł pochodzi z serwisu http://artelis.pl/

"Operacja Dunaj" J.Glomb

Polacy, Czesi i rok 1968
Autorem artykułu jest Natalia Julia Nowak

Recenzja komedii historycznej "Operacja Dunaj" w reżyserii Jacka Głomba. Film opowiada o inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 roku.
“Operacja Dunaj” to polsko-czeska komedia historyczna, nakręcona w 2009 roku przez Jacka Głomba. Tematyka filmu, jak nietrudno odgadnąć, obraca się wokół sierpnia 1968 roku, kiedy to wojska Układu Warszawskiego - w tym Ludowe Wojsko Polskie - zaatakowały Czechosłowację w celu ukarania jej za demokratyczne reformy zwane praską wiosną. W komedii występują zarówno aktorzy polscy, jak i czescy, poza tym pojawiają się dialogi wypowiadane w obu słowiańskich językach. Gwiazdą filmu jest Jiri Menzel - sławny czeski aktor i reżyser, który w latach sześćdziesiątych otrzymał Oscara za film pt. “Pociągi pod specjalnym nadzorem”. “Operacja Dunaj” rozpoczyna się od alarmu, który zrywa na równe nogi polskich żołnierzy i zmusza ich do stawienia się w jednostce wojskowej. Został bowiem wydany rozkaz, z którego wynika, iż polscy wojskowi mają wziąć udział w inwazji na sąsiednią Czechosłowację, rzekomo zaatakowaną przez Teutonów (Niemców). Wkrótce żołnierze LWP, w tym główni bohaterowie - załoga zasłużonego czołgu Biedroneczka - ruszają na Czechosłowacką Republikę Socjalistyczną. Droga jest długa i niełatwa.<br /><br />Bohaterów komedii od początku prześladuje pech: stara i doświadczona Biedroneczka sprawia wrażenie uszkodzonej, a sami żołnierze nie znają drogi do Pragi. Te dwie rzeczy, połączone z przyśnięciem wojskowych w czołgu, doprowadzają w końcu do nieszczęścia - Biedroneczka całkowicie zbacza z kursu i uderza w ścianę czeskiej gospody, w której właśnie trwa przyjęcie połączone z rozmowami na tematy polityczne. Czesi są przerażeni i zbulwersowani wydarzeniem, które jawi im się jako atak obcego wojska na ludność cywilną. Nic więc dziwnego, że odnoszą się do Polaków z ogromną pogardą i próbują ich wygonić z karczmy. Szybko okazuje się, iż żołnierze Ludowego Wojska Polskiego nie mogą opuścić tego miejsca, albowiem Biedroneczka jest kompletnie popsuta. Polscy wojskowi - głodni, zdezorientowani, pozbawieni pieniędzy i kontaktu z dowództwem - dochodzą do wniosku, że są zmuszeni pozostać na jakiś czas w gospodzie. Jednak, aby móc zrealizować ten pomysł, muszą przekonać do siebie nieufnych i obrażonych Czechów. Droga do czeskich serc okazuje się równie niełatwa jak droga do samej Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej. Mieszkańcy CSSR zgadzają się wprawdzie na pozostanie Polaków w gospodzie, ale zmuszają ich do pracy i pozwalają sobie na złośliwości względem nich. Wraz z upływem czasu żołnierze polscy przekonują się do czeskich cywilów, a czescy cywile - do żołnierzy polskich. Dochodzi nawet do romansów między mężczyznami z PRL a kobietami z CSSR. Trzeba jednak podkreślić, że polskie dowództwo doskonale wie o zaginięciu Biedroneczki z załogą i że wysłało na ich poszukiwanie Czesia i Czesię - małżeństwo oficerów. Mąż i żona, którzy jeżdżą po Czechosłowacji w poszukiwaniu zaginionych żołnierzy, przeżywają wiele zabawnych perypetii, będących drugim wątkiem opowieści. “Operacja Dunaj” bez wątpienia jest filmem pomysłowym, śmiałym oraz szokującym. Nakręcenie lekkiej komedyjki o tragicznym wydarzeniu sprzed 41 lat, i to przez przedstawicieli obu państw - atakującego i atakowanego - to rzecz niesłychana. Produkcja Jacka Głomba ma zdecydowanie pozytywny wydźwięk, a jej celem jest przełamanie bariery dzielącej dwa słowiańskie narody od czasu tytułowej operacji “Dunaj“. Polscy i czescy widzowie mają, tak jak bohaterowie, spojrzeć na siebie łaskawszym okiem, wzajemnie się zrozumieć i obdarzyć przebaczeniem. Chodzi bowiem o to, aby ludzie nauczyli się odróżniać sprawy polityczne, dziejące się ponad głowami obywateli, od stosunków interpersonalnych między samymi obywatelami. Idea bardzo piękna, ale nie zmienia ona faktu, iż “Operacja Dunaj” - sama w sobie, jako dzieło filmowe - jest niewiarygodnie słaba. Film jest nieudolnie nakręcony, gra aktorska (o ile można nazwać to “coś” grą aktorską) stoi na bardzo niskim poziomie, fabuła razi naiwnością, infantylizmem i prymitywizmem. “Operacja Dunaj” nie posiada żadnej wartości intelektualnej, nie zawiera inteligentnego, wysublimowanego humoru, nie przekazuje widzowi szerszej wiedzy historyczno-politycznej i nie skłania do głębszych refleksji. Nic z niej nie wynika, nawet rodząca się przyjaźń polsko-czeska jest przedstawiona w sposób nieprawdopodobnie powierzchowny. Postacie, szczególnie grane przez aktorów polskich, są płytkie, nudne, bezbarwne i nieciekawe - nie ma nikogo, kto mógłby zachwycić, zaintrygować lub wzruszyć odbiorcę. Z komedii Jacka Głomba nie dowiadujemy się, jak wyglądała tytułowa operacja “Dunaj”, bo widzimy prawie wyłącznie czechosłowacką gospodę i dowcipkujących w niej bohaterów. Produkcja nie daje nam również okazji do zapoznania się z klimatem drugiej połowy lat sześćdziesiątych XX wieku, bo i klimatu nie ma w tym filmie za grosz. Cała komedia sprawia wrażenie nakręconej na siłę propagandówki, będącej ukłonem w stronę aktualnej (2009 rok) polityki Polski i próbą podmurowania przyjaźni Rzeczpospolitej Polskiej z Republiką Czeską. “Operacja Dunaj”, zupełnie jak Prawo i Sprawiedliwość, dąży do polsko-czeskiego pojednania, a jednocześnie utrwala najgorsze stereotypy dotyczące narodu rosyjskiego. Twórcy filmu byli w stanie pokazać, że Polacy to nie urodzeni najeźdźcy i oprawcy, tylko ludzie z uczuciami i poczuciem humoru. Nie byli jednak w stanie zastosować identycznego zabiegu wobec Rosjan - ci są przedstawieni w sposób jednoznacznie negatywny, film nawet nie próbuje ich zaprosić do dialogu ze stroną polską i czeską. “Operacja Dunaj” sugeruje, że Polak niekoniecznie musi być zły, ale Rosjanin - już tak. To bardzo niesprawiedliwe i krzywdzące dla naszych braci z Europy Wschodniej, którzy są takimi samymi Słowianami jak my i Czesi. Naród rosyjski absolutnie nie jest gorszy od innych - owszem, polityka ZSRR była niewłaściwa, jednak nie wolno utożsamiać rządu jakiegokolwiek państwa z jego obywatelami. Czyż nie takie jest przesłanie “Operacji Dunaj” w odniesieniu do relacji polsko-czeskich? Myślę, że po obejrzeniu komedii Jacka Głomba wielu Czechów spojrzało na Polaków życzliwszym okiem. Dlaczego my, Polacy, nie mielibyśmy spojrzeć w ten sam sposób na Rosjan? Przecież to też są ludzie, a na dodatek Słowianie! “Operację Dunaj” można polecić tylko ze względu na garść zabawnych dialogów i ciętych ripost, które pojawiają się zwłaszcza w pierwszej części produkcji. Oprócz tych odzywek i paru aluzji artystycznych (np. do filmu “Zaginiony w akcji”) nie ma w komedii Głomba absolutnie nic interesującego. Polsko-czeska produkcja na pewno nie zadowoli ludzi wymagających, skłonnych do refleksji i rozmiłowanych w inteligentnym humorze. Może za to zachwycić koneserów tanich komedyjek obfitujących w prymitywne żarty i sceny erotyczne na bardzo niskim poziomie.
Natalia Julia Nowak, 16 czerwca 2011 roku
---
Natalia Julia Nowak

Artykuł pochodzi z serwisu http://artelis.pl  www.Artelis.pl